Od 1 września 1939 r. mieszkańcy Warszawy słyszeli w radioodbiornikach komunikaty: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”. Pierwszego dnia wojny myśliwce Brygady Pościgowej nie dopuściły bombowców Luftwaffe nad stolicę. Musiały zrzucać bomby na pola, by móc szybciej uciekać. Wyeliminowano z walki 14 niemieckich samolotów, jednak za cenę poległego pilota, 10 maszyn zniszczonych i 14 uszkodzonych.
Polscy piloci dokonywali cudów odwagi i bohaterstwa na samolotach PZL P.11 i P.7, gdyż nie mogły równać się z niemieckimi myśliwcami i miały problemy ze ściganiem szybszych niemieckich bombowców. Dzięki Brygadzie Pościgowej, a także działom przeciwlotniczym niemieckie samoloty nie zawsze przedostawały się w pierwszych dniach wojny nad Warszawę, a jeśli się im to udało, to musiały zrzucać bomby z dużej wysokości.
Czuma i Starzyński
3 września, po wypowiedzeniu wojny Niemcom przez Wielką Brytanię i Francję, mieszkańcy Warszawy wpadli niemal w euforię. Wiwatujący, rozradowany tłum otoczył ambasady zachodnich sojuszników. Optymizm trwał jednak bardzo krótko. Już następnego dnia nastąpił szok: władze państwowe opuszczały stolicę. Wyjeżdżały: rząd, ministerstwa, na dziedzińcach urzędów palono akta, urzędnicy zabierali ze sobą rodziny. Jednak nie tyle sam fakt opuszczenia Warszawy wpłynął fatalnie na nastroje mieszkańców, ile okoliczności.
Pułkownik Wacław Lipiński notował w swoim dzienniku: „Ewakuacja rządu w tak nieprzyzwoicie pospieszny sposób przeprowadzona wytworzyła w Warszawie nastrój paniki, który szerzy się jak zaraza. Wszyscy ludzie, którzy odgrywali jakąkolwiek rolę publiczną, pędzą za Wisłę, gnani jakąś psychozą strachu i przerażenia”.
Mieszkańcy stolicy czuli się opuszczeni, wzbierało w nich rozgoryczenie. Fatalne nastroje i panikę pogłębił nieprzemyślany, niemal histeryczny apel płk. Romana Umiastowskiego, odpowiedzialnego za propagandę w Naczelnym Dowództwie, nadany przez radio z 6 na 7 września. Nakazywał masową budowę barykad i, co gorsza, wzywał wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni do opuszczenia miasta i kierowania się na wschód. Tak jakby czekali tam na nich broń i dowódcy.
Umiastowski siał psychozę, opowiadając ciągle o niemieckich dywersantach (którzy rzeczywiście działali), zatrutych studniach i cukierkach. Na szczęście został odsunięty od mikrofonu. Apel o opuszczenie miasta został odwołany, ale wielu mężczyzn już nie wróciło do miasta.
Kryzys nastrojów przełamali dwaj ludzie: gen. Walerian Czuma, wyznaczony na dowódcę obrony Warszawy, i prezydent miasta Stefan Starzyński, który został wyznaczony przez Czumę na komisarza cywilnego przy Dowództwie Obrony Warszawy. Ci dwaj energiczni ludzie uspokoili sytuację, informując, że Warszawa będzie broniona. Czuma zajął się przygotowaniami do walki, Starzyński zaś swoimi zarządzeniami normalizował sytuację, przywracał spokój i normalne funkcjonowanie miasta.
Czytaj także:
Wizjoner bez pieniędzy. Nieznane fakty z życia słynnego prezydenta Warszawy
Generał Czuma napotkał trudności, gdyż niespodziewanie, bez poinformowania go, wyjechało ze stolicy dowództwo Okręgu Korpusu dysponującego materiałami wojennymi. Część z nich została zresztą wywieziona ze stolicy. Oficerowie Czumy musieli włamywać się do składów broni i amunicji, wysadzać bramy fortów, by wyciągać zgromadzone tam działa.
Szef sztabu Dowództwa Obrony Warszawy płk Tadeusz Tomaszewski wspominał: „Siłę oporu reprezentowaną przez gen. Czumę przejął Starzyński i przelał w półtoramilionową masę Warszawy, organizując, zaopatrując, kierując, prowadząc słowem, czynem, przykładem osobistym […]. Nie wyobrażam sobie, czy i jak dalibyśmy sobie radę z zagadnieniem frontu ludności cywilnej, pomimo jej gotowości i ofiarności, gdyby nie było Starzyńskiego” (Tadeusz Tomaszewski, „Byłem szefem sztabu obrony Warszawy w 1939 r”.).
Podczas ewakuacji władz wyjechała duża część policji i, co gorsza, strażaków. Starzyński musiał więc powołać Straż Obywatelską z inż. Januszem Regulskim na czele. Warszawskich strażaków, na szczęście, przynajmniej częściowo zastąpili strażacy uchodzący z Łodzi. Starzyński zarządził otwarcie wszystkich sklepów i całodobową pracę aptek. Zakazał sprzedaży alkoholu i polecił, aby zakłady gastronomiczne wydawały tylko jeden posiłek – „zupę pożywną”. Kurczące się zapasy żywności warszawianie uzupełniali mięsem zabitych podczas bombardowań i ostrzału koni.
Starzyński krzepił mieszkańców swoimi emocjonalnymi przemówieniami radiowymi, nadawanymi zwykle dwa razy dziennie. Przemówienia miał także mjr Wacław Lipiński, podając komunikaty Dowództwa Obrony Warszawy, wygłaszając komentarze i relacjonując wydarzenia z pierwszej linii walk.
Atak z ziemi i powietrza
8 września wtargnęła na Ochotę, na osi ulicy Grójeckiej, czołówka niemieckiej 4. Dywizji Pancernej. Chociaż została powstrzymana, Niemcy nadali triumfalny komunikat, że tego dnia wdarli się do Warszawy. Zdecydowany atak nastąpił następnego dnia na Ochocie i Woli.
Dowódca batalionu 41. Pułku Piechoty nie radził sobie z obroną na ul. Grójeckiej. Sprawy wziął w swoje ręce płk Marian Porwit (do końca walk będzie dowódcą obrony odcinka Warszawa „Zachód”) i opanował sytuację. Świetnie spisał się oficer rezerwy, ppor. Józef Suchocki. Gdy pierwszy niemiecki czołg próbował sforsować barykadę z przewróconych tramwajów, dostał celny strzał, po nim trafione zostały cztery następne. Porucznik Eugeniusz Niedzielin, kierujący ogniem innego działa, zniszczył kolejne czołgi.
Niemcy próbowali atakować także na Woli. I tu też nie odnieśli sukcesu. Na osi ul. Wolskiej por. Zdzisław Pacak-Kuźmirski z 40. Pułku Piechoty powstrzymał niemiecką kolumnę pancerną. Do jej klęski przyczyniło się to, że Pacak-Kuźmirski nakazał rozlać na ulicę zawartość stu beczek z terpentyną. Podpalono jezdnię, na której zaczęły płonąć niemieckie czołgi. Tamtego dnia na placu boju pozostawili Niemcy kilkadziesiąt tanków.
6 września Brygada Pościgowa na rozkaz Naczelnego Dowództwa odleciała z podwarszawskich lotnisk polowych, pozbawiając miasto osłony z powietrza. Z ponad 50 myśliwców pozostało tylko kilkanaście i było tylko kwestią czasu, kiedy i one zostaną wyeliminowane z walki. Dowódca Brygady płk. Stefan Pawlikowski zadał jednak w gabinecie dowódcy lotnictwa pytanie: Kto będzie bronił Warszawy? Odpowiedzią było przygnębiające milczenie (Jerzy Pawlak, „Nad Warszawą. Warszawskie Termopile 1939 i 1944”).
Gorzej, że ze stolicy została wycofana większość artylerii przeciwlotniczej. Ta decyzja nie miała uzasadnienia. Gdzie przydały się bardziej niż w Warszawie, pozbawionej osłony z powietrza?
Major Mieczysław Zylber, oficer obrony przeciwlotniczej, oceniał, że zestrzeliła ona 45 samolotów niemieckich. Uznał, że to niewiele w stosunku do bombardujących samolotów, ale ogromnie dużo w stosunku do liczby i jakości posiadanej artylerii.
Piloci Luftwaffe, ośmieleni brakiem przeciwników w przestworach i osłabieniem obrony przeciwlotniczej, zrzucali bomby z niższej wysokości, więc precyzyjniej. Nie chodziło im bynajmniej tylko o obiekty i umocnienia wojskowe. Ich celem był powietrzny terror, złamanie psychiczne mieszkańców Warszawy, a co za tym idzie – osłabienie woli walki polskich żołnierzy.
Halina Regulska, żona komendanta Straży Obywatelskiej, pomagała w rozpościeraniu na dachu jednego ze szpitali znaku Czerwonego Krzyża, by nie został przypadkowo zbombardowany.
Dwa dni później zanotowała w dzienniku, że te znaki były pospiesznie ściągane. Zorientowano się, że niemieccy piloci kierują bomby właśnie na szpitale, a znaki Czerwonego Krzyża znakomicie ułatwiały to zadanie (Halina Regulska, „Dziennik z oblężonej Warszawy”).
Stanisław Rostworowski, oficer praskiego odcinka obrony, relacjonował skutki nalotu na Szpital Przemienienia Pańskiego, w którym znajdowało się kilkuset rannych. „Gdy zapalił się od bomb, powstał popłoch. Żołnierz z amputowanymi świeżo nogami próbował na łokciach wyczołgać się z ognia, inni skakali z okien wyższych pięter na bruk, dużo lekarzy i sióstr zginęło, ratując chorych, gdy największa sala zawaliła się nagle. Kto widział ten pożar, ten Niemcom tego nigdy nie zapomni” (Stanisław Ordon-Rostworowski, „Łuna nad Warszawą”).
Niemcy z premedytacją zbombardowali Szpital Chirurgii Urazowej i nie było tu mowy o pomyłce – znajdował się z dala od obiektów wojskowych. Od bomb spaliły się Szpital św. Ducha i Szpital Dzieciątka Jezus. Zabitych wojskowych i cywili podczas bombardowania chowano na skwerach i zieleńcach miejskich. „Brakło trumien, a zresztą któżby je przyniósł pod bombami. Składano nieboszczyków – czasami poszarpane ich szczątki – w szczerą ziemię. W kopczyk wtykano naprędce sklecony krzyżyk, święty obrazek, tabliczkę z nazwiskiem” („Pamiętnik z obrony Warszawy”). Wyznaczonych zostało blisko 40 miejsc na pochówki, w parkach, ogrodach, na skwerach.
W niedzielę, 17 września, niemieckie bomby spadły na katedrę św. Jana. Odprawiano akurat mszę św. Byli zabici i ranni. Od bomb płonął tego dnia Zamek Królewski w Warszawie, w ogniu stanęła wieża Zygmuntowska. Zniszczona została największa sala zamku – Balowa. Pracownicy ratowali zabytki, wynieśli z palącego się zamku m.in. tron królewski. Kustosz Kazimierz Brokl zginął, śmiertelnie ranny odłamkiem pocisku artyleryjskiego. Katedra i zamek nie były przypadkowymi celami. Zostały wybrane, gdyż były zabytkami, a zamek ponadto – jako siedziba prezydenta RP – był symbolem polskiej państwowości.
Ciężkie walki trwały na prawym brzegu Wisły, na Pradze od nocy z 14 na 15 września. Polacy utracili Wał Gocławski górujący w terenie i dający przez to wrogowi pole do obserwacji. Niestety, nie udało się go odbić. Niemców zatrzymano na Saskiej Kępie, na barykadzie przy Zwycięzców. Chlubnie zapisał się w praskich bojach 21. Pułk Piechoty „Dzieci Warszawy” płk. Stanisława Sosabowskiego (późniejszego dowódcy brygady spadochronowej), który przy ul. Grenadierów odrzucił Niemców atakiem na bagnety.
Wspaniali warszawianie
Tadeusz Tomaszewski stwierdzał: „Po raz pierwszy w historii wojen ponadmilionowe miasto, nieprzygotowane ani materialnie, ani psychicznie poddane zostało wielkiej próbie i próbę tę wytrzymało w postawie moralnej nie do opowiedzenia i omal buntem nie wybuchło, gdyśmy skapitulowali”. Nie widział objawów paniki, niechęci, załamania, słów protestu, zwątpienia czy skargi.
Marian Porwit zauważał, że wspaniała energia i wola walki Starzyńskiego nic by nie zdziałały, gdyby nie ofiarna i bohaterska postawa mieszkańców Warszawy oraz ich reakcja na jego apele i przemówienia.
Halina Regulska wspominała, że gdziekolwiek pojawił się polski żołnierz, wszędzie otaczała go serdeczność warszawian. Jeden z żołnierzy stanął w kolejce po papierosy. Przepuszczono go na jej początek, a sklepikarz nie wziął pieniędzy. „Kto tylko był w sklepie, chciał mu coś kupić, coś ofiarował. Żołnierz był zażenowany i nie chciał nic przyjąć, ale bezskutecznie”. Wpychano mu do kieszeni papierosy, czekoladę.
Czytaj także:
Kulturträgerzy ’39. Tak wyglądała prawdziwa „rycerskość” Wehrmachtu
Kobiety masowo zgłaszały się do szpitali. „Opatrują, karmią, dają swoją krew” – relacjonowała Regulska. Wspaniale spisała się harcerska młodzież. Harcerki zakładały gospody żołnierskie, punkty dożywiania głodujących, także pracowały w szpitalach.
Powtórzył się fenomen obrony Lwowa w listopadzie 1918 r. przed Ukraińcami, o której Józef Piłsudski pisał: „Żołnierz staje się zależny od siły lub słabości tych, których broni, tak, że nie wiadomo nieraz, co ważniejsze, żołnierz czy duch miasta, którego ten żołnierz broni”. Tysiące ludzi zgłosiło się na apel PPS do Robotniczego Batalionu Obrony Warszawy i – na apel Starzyńskiego – do Batalionów Pracy. Lwów za postawę swoich mieszkańców otrzymał krzyż srebrny Virtuti Militari. W listopadzie 1939 r. taki sam order nadał Warszawie gen. Władysław Sikorski. Po wielu staraniach został umieszczony dopiero w 2004 r. (!) tylko w herbie wielkim Warszawy, niestety wyjątkowo rzadko wykorzystywanym.
Po nieudanej próbie zdobycia miasta szturmem zaczęły się walki pozycyjne. Jednocześnie nad Bzurą trwała największa bitwa Września. W Dowództwie Obrony Warszawy gorąco dyskutowano nad uderzeniem odciążającym ze stolicy, zgodnie z napoleońską zasadą maszerowania na huk dział. Ten wypad ze stolicy mógł rozproszyć wysiłki Niemców skoncentrowane na oddziałach armii „Poznań” i „Pomorze”, ułatwić przebijanie się polskich żołnierzy ku Warszawie. Prosił o to gen. Juliusza Rómmla, dowódcę armii „Warszawa”, gen. Kutrzeba. A przecież jeśli Warszawa przeżywała dni ulgi, także od nalotów Luftwaffe, to dlatego, że siły niemieckie były skoncentrowane na walce z wojskami gen. Kutrzeby.
Pułkownik Tadeusz Tomaszewski oceniał, że spośród 42 batalionów, którymi dysponowano w stolicy, 24 wystarczyłyby, żeby utrzymać pozycje obronne. 18 batalionów można było rzucić do akcji odciążającej. Tomaszewski podsumowywał: „Nie ulega wątpliwości, że ciężar odpowiedzialności za tę bezczynność, a trwa ona na naszym zachodzie od 12 do 25 września, czyli pełne dwa tygodnie, nie licząc lokalnych natarć, spada głownie na gen. Rómmla”. Rómmel tłumaczył się we wspomnieniach, że przy osłabionej obronie Warszawa mogła być szybko zajęta przez Niemców.
Początkowo planowano uderzenie 18 batalionów, potem 12, jeszcze później siedmiu. Był nawet wydany rozkaz do ataku na 18 września, jednak w ostatniej chwili został odwołany. Ostatecznie z wielkiego planu pozostało tylko trzybatalionowe zgrupowanie płk. Okulickiego, które 18 września, mimo odwagi i dzielności dowódcy, nie odniosło lokalnego sukcesu.
Czarny poniedziałek
24 września Starzyński wygłosił ostatnie przemówienie, w którym mówił, że widzi stolicę w gruzach, płonącą od bomb. „Nie za lat pięćdziesiąt, nie za lat sto, lecz dziś Warszawa chroniąca honoru Polski jest u szczytu swojej wielkości i chwały”.
Najcięższe bombardowanie nastąpiło w poniedziałek 25 września, gdy ok. 300 niemieckich samolotów godzinami nadlatywało nad Warszawę, zrzucając tony bomb. „Pożary zlewające się w perspektywie w jedno dawały wrażenie, że cała Warszawa wraz z Pragą płoną, że wszystko to to jedno morze ognia i dymu” – relacjonował Tadeusz Tomaszewski. A straty byłyby jeszcze większe, gdyby nie bohaterstwo członków OPL, czuwających na dachach i strychach, gaszących zapalające bomby, pożary.
Wielogodzinne bombardowanie było wstrząsem psychicznym dla mieszkańców. Sytuacja miasta pogorszyła się dramatycznie, gdyż bomby zniszczyły Stację Filtrów. Warszawa została pozbawiona wody do gaszenia pożarów i dla mieszkańców. Nie było prądu – elektrownia także została zbombardowana. W szpitalach znajdowało się ponad 40 tys. rannych.
Bombardowanie w „czarny poniedziałek” było przygotowaniem do generalnego szturmu.
W nocy z 25 na 26 września Niemcy opanowali ośrodek oporu Babice, utrzymywany przez żołnierzy mjr. Jacka Decowskiego. „Generał [niemiecki – przyp. T.S.) dowodzący 19. DP polecił zebrać po bitwie pozostałych przy życiu polskich żołnierzy broniących ośrodka »Babice«. Chciał sprawdzić, czy to naprawdę jeden samotny batalion III/26 pp. stawiał tak długi opór niemieckiej dywizji. Nie szczędził dowódca 19. DP majorowi Decowskiemu słów uznania, a swoim żołnierzom stawiał za wzór ten mężny batalion” – pisał płk Marian Porwit (Marian Porwit, „Obrona Warszawy wrzesień 1939: wspomnienia i fakty”).
Bronił się zaciekle fort czerniakowski. Niemcy, nie mogąc go zdobyć, opanowali dach i rzucali do środka przez otwory wentylacyjne świece dymne i gaz łzawiący. Nic to nie dało. Wreszcie wysadzili jego mury w powietrze, grzebiąc w gruzach wielu polskich żołnierzy. Ci, którzy przeżyli wybuch, poddali się, wiedząc, że Niemcy kują korytarz w celu włożenia drugiej miny.
Niemcy nie zdobyli bojem Warszawy. Polscy żołnierze nie dopuścili do tego, by wróg w walce opanował stolicę. „Gdybym był Francuzem, napisałbym, że w Warszawie wrześniowej rozpalał się le feu sacre, święty ogień zapału i poświęcenia. Jako żołnierz i dowódcza oceniałem skromniej, że w drugiej dekadzie września rodził się szlachetny upór, który na wojnie jest pierwszym stopniem do osiągnięcia nazwy dobrego żołnierza” – stwierdzał Porwit.
Tomaszewski relacjonował: „Idziemy z gen. Czumą do gen. Rómmla, przedstawiając sprawę, proponując kończyć. Sprawa jest jasna jak słonce, a ściślej ciemna jak noc, więc szkoda każdej chwili, szkoda każdej nowej kropli krwi”. Rómmel chciał jeszcze skonsultować się z członkami Komitetu Obywatelskiego. Starzyński zapewniał, że jeśli będzie wola dalszej walki, to on zrobi wszystko, by zapewnić środki do jej prowadzenia i funkcjonowania miasta. Na rzucone przez kogoś pytanie, czy nie szkoda, że każdego dnia giną pod bombami zabytki i domy, odpowiedział z przekonaniem: „Trzy razy tak piękną odbudujemy!”.
Na Radzie Wojennej dyskutowano 26 września plan ostatniej walki, wyjścia wszystkimi siłami z Warszawy i stoczenia bitwy na przedpolu, aż do ostatniego naboju, a potem poddanie się. Optowali za tym gen. Kutrzeba i płk Lipiński. Jednak gen. Rómmel nie zgodził się na to rozwiązanie. Stolica mogła się bronić dopóty, dopóki wystarczyłoby amunicji, ale kontynuowanie walki uznano za bezcelowe, przedłużające tylko cierpienia ludności cywilnej. 27 września nastąpiło zawieszenie broni, a następnego dnia – kapitulacja.
Nie wszyscy z tym się pogodzili. Podchorąży Piłsudski, być może syn brata Marszałka, zameldował się u gen. Rómmla, żądając podania motywów. Nosił się z myślą zastrzelenia generała. Rómmel „odkrył mu nagą prawdę”, jak wspominał Tomaszewski, i dzięki temu ocalił życie.
W obronie Warszawy poległo 2 tys. żołnierzy, zginęło na skutek bombardowań i ostrzału artyleryjskiego 10 tys. warszawian, w gruzach legło 12 proc. zabudowy stolicy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS