Kryzys COVID-19 doprowadził polskie finanse publiczne do nieciekawego stanu. Zadłużenie wzrosło do rekordowych poziomów (w roku pierwszego w historii budżetu bez deficytu) i ma rosnąć dalej – nawet przy wysoce optymistycznych założeniach budżetowych.
Ahistoryczne dumanie
Przed nami limit konstytucyjny – i choć da się go przez pewien czas naciągać i obchodzić, zaczyna być dla polityków realną przeszkodą w realizacji ich planów. Nic dziwnego, że zarówno z szeregów prorządowych ekonomistów, czy innych „spontanicznych” grup „młodych ekonomistów” pojawiają się głosy o konieczności jego zniesienia, jednocześnie wychwalające korzystne skutki deficytów.
Wedle Piotra Araka gdyby I Rzeczpospolita miała bank centralny, może nie doszłoby do zaborów, bo państwo mogłoby się zadłużać na wydatki wojskowe bez podnoszenia podatków, które były blokowane przez szlachtę [1]. Abstrahując od ahistoryczności takiego podejścia, warto zwrócić uwagę na inną jego dziurę: podawany jako alternatywa przykład Banku Anglii nie zaistniałby w Polsce ze względu na strukturę społeczną. Tam, jak pisze Arak, „[oprocentowane obligacje – red.] wykupili […] gracze giełdowi i kupcy” – u nas pierwszych nie było, drudzy zaś nie stanowili wystarczającej siły.
Zostawmy jednak historię i przyjrzyjmy się innym analogiom. Wedle Piotra Araka dług państwa da się porównać do karty kredytowej, z której niespłacania wszyscy się cieszą. Wedle tej idei nikomu nie zależy na spłacaniu długów, bo wierzyciel woli, by pozostały niespłacone i zarabiały dla niego odsetki. Rzeczywiście, patrząc na ostatnich kilka dekad można odnieść takie wrażenie: państwa właściwie nigdy nie zmniejszają swojego zadłużenia, a jedynie je powiększają – stare długi zaś spłacają nowymi. Wygląda to na fiskalne perpetuum mobile.
Jednak uważniejsza analiza wykazuje, że nie jest tak do końca. Gdyby nikt nie oczekiwał spłat długu, to nie byłoby przypadków niewypłacalności państw. Te zaś pojawiają się, gdy kraj nie jest w stanie w nowym zadłużeniu zebrać dość pieniędzy, by spłacić stare. Skoro zaś nie może ich zebrać, znaczy to, ze ktoś obawia się braku spłaty – z czego wynika, że się jej jednak spodziewa. Jednocześnie należy zaznaczyć, że nie są to przypadki rzadkie czy izolowane: pobieżna identyfikacja wskazuje na prawie 30 takich zdarzeń w ostatnich dwóch dekadach – czyli około półtora rocznie.
Rzeczywistość przeczy tej tezie także na inne sposoby: gdyby spłata nie była oczekiwana, to terminy zapadalności takich obligacji byłyby bardzo długie lub wręcz mielibyśmy do czynienia z emisjami konsoli [obligacjami wieczystymi – red.] z jednoczesnym (przy)zerowym oprocentowaniem. Żaden z tych warunków nie jest spełniony (choć istnieją kraje, gdzie oprocentowanie jest zerowe czy ujemne, to wyjątki nie czynią reguły).
W gospodarce dobrze już było
Ciekawym zagadnieniem jest jednak, dlaczego wielu ekonomistów, pomimo tych faktów, ulega złudzeniu. Jednym z powodów była zapewne bardzo dobra sytuacja gospodarcza w ostatnich dekadach. Duży poziom aktywności zawodowej w bardzo liczebnych pokoleniach i przy rosnącej efektywności powodował duży napływ środków na rynki finansowe. Te oszczędności miały zapewniać godziwą emeryturę, wykształcenie dla dzieci itp.
Ciągły napływ środków poszukujący choćby niewielkich zwrotów powodował, że bardzo łatwo było refinansować długi pozornie bez końca i bez horyzontu spłaty. To może się zmienić w nadchodzących latach, kiedy starzejące się roczniki baby boomers zaczną wyciągać pieniądze, by w końcu skorzystać z emerytury. Dopływ pieniędzy na rynek zamieni się w ich odpływ i pojawi się całkiem realna konieczność spłaty zadłużenia.
Częstą odpowiedzią osób upierających się, że dług publiczny nie musi być spłacany, jest wskazanie, że większość przypadków (choć nie wszystkie) niewypłacalności dotyczyło spłaty długu w obcej walucie. Państwo w swojej walucie nigdy zbankrutować nie musi – bo zawsze może dodrukować pieniądz. Innymi słowy, państwo może zadłużać się, ile tylko chce, i finansować swoje wydatki świeżo wydrukowanymi pieniędzmi.
Choć ten pomysł brzmi jak ekonomiczne rozważania Andrzeja Leppera, to w istocie pochodzi z dość pobocznej, ale coraz głośniejszej szkoły ekonomii, nazwanej Nowoczesną Teorią Monetarną (Modern Monetary Theory, MMT). Tylko niech ta „nowoczesność” nikogo nie zwiedzie – powstała już ponad 100 lat temu, kiedy ekonomiści zaczęli się zastanawiać, jak wyglądałby świat, w którym pieniądz nie byłby wymienialny na złoto – tylko swobodnie drukowany przez państwo, które na tę działalność ma monopol (czyli z grubsza tak, jak wygląda to dzisiaj).
Jednym z postulatów było właśnie finansowanie wydatków państwowych z wydrukowanych pieniędzy. Koncepcja ta robi się popularna wśród polityków, którzy mają spore nadzieje na zwiększanie wydatków, a nie chcą podnosić podatków. Ostatnio pojawia się jako rozwiązanie problemu deficytu wśród członków amerykańskiej Partii Demokratycznej.
Oczywiście takie podejście do finansów publicznych kojarzy nam się z jednym – hiperinflacją. I słusznie. Choć zwolennicy tej teorii próbują nas przekonać, że wcale tak nie jest. I oczywiście, przyjmując ich założenia, musimy dojść do takiego samego wniosku. Problem jednak leży w owych założeniach.
Podatkami w inflację
Sama MMT momentami może się wydawać dość skomplikowana i hermetyczna, to koniec końców taka nie jest. Zasadniczo polega ona na włączeniu zadań banku centralnego w struktury rządowe. Cykl finansów publicznych wedle MMT wygląda w przybliżeniu tak: państwo dokonuje wydatków za pomocą wydrukowanych pieniędzy. Następnie ściąga część tych pieniędzy w podatkach. Ile zbiera tych podatków? Tyle, by ograniczyć popyt prywatny w stopniu, aby nie pojawiła się inflacja.
Dość to proste i jeśli jakiś polityk dojdzie w swoim rozumieniu do tego punktu, od razu zobaczy, że MMT to nie jest sposób na finansowanie dowolnych deficytów poprzez dodruk. Maksymalny deficyt jest ograniczony przez ilość nowych pieniędzy, jakie może przyjąć rynek bez wywoływania inflacji. Zatem nowe wydatki muszą za sobą pociągnąć nowe podatki (przy czym w tym rozumieniu nie po to, by zagwarantować finansowanie budżetowi, tylko po to, by ograniczyć inflację). Czyli innymi słowy, z MMT niewiele wynika z punktu widzenia finansów publicznych – jeżeli rząd będzie robił to, co bank centralny, czyli pilnował wartości pieniądza, to jest tak samo ograniczony jak w obecnym systemie.
W teorii MMT zatem sprowadza się de facto do przeorganizowania systemu władzy (w szczególności do likwidacji niezależności banku centralnego), ale nie daje żadnych cudownych recept. To że budżet może być teoretycznie w całości finansowany z wydrukowanego pieniądza nie oznacza, że może być dowolnie duży. Zwiększanie wydatków koniec końców musi się przełożyć na większe podatki albo większą inflację – zupełnie tak samo, jak ma to mi … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS