14 lat temu Piotr Paulo postanowił całkowicie odmienić swoje życie, a jego ukochana Małgorzata skoczyła za nim na głęboką wodę. Otworzyli na tajskiej wyspie Phuket centrum nurkowe Asian Divers. Dziś zatrudniają Polaków i Tajlandczyków – sprawdzonych przewodników wycieczek i instruktorów nurkowania. Są obecni na Phuket, w Khao Lak, w Krabi oraz w Bangkoku. Organizują wakacje zarówno pod- jak i nadwodne.
Joanna Klimowicz: Kiedy zamieszkaliście z Małgosią na Phuket?
Piotr Paulo: W 2006 roku, a wcześniej mieszkaliśmy przez pół roku na Samui.
Zdecydowaliście się rzucić wszystko – przede wszystkim pracę – i wyjechać z Polski. Do była decyzja pod wpływem emocji?
Bezpośrednią przyczyną było to, że moja firma zbankrutowała. To było ciężkie przeżycie, bo straciłem dorobek całego życia i jednocześnie oszukał mnie wspólnik, którego traktowałem jak przyjaciela. Moja przyszła żona zaproponowała: “Potrzebujesz dojść do siebie, pomyśl co naprawdę chciałbyś robić, o czym marzysz. Zrób to, a ja pojadę za tobą na koniec świata”. Po takim tekście musiałem sprawdzić, czy jest w tym coś z prawdy, chyba to oczywiste! [śmiech]. Tym marzeniem było nurkowanie, które było moją największą pasją. Wcześniej byłem “weekendowym instruktorem” i wówczas nie po raz pierwszy pomyślałem, że chciałbym zająć się nurkowaniem zawodowo. Tym razem się zdecydowałem: teraz albo nigdy!
Czy nurkowanie było także pasją Małgosi?
Małgosia była moją pierwszą kursantką. Mówiła, że nie będzie nurkować i że nie wszyscy muszą. Cierpliwie czekała na mnie, nawet w zimie, nad brzegiem kamieniołomu, z gorącą herbatą, ale dysonans tego, w jaki sposób spędzamy wolny czas, narastał. Gdy zostałem instruktorem, powiedziałem wprost: albo zacznie nurkować, albo nasz związek się rozleci, bo ja chcę podporządkować każdy urlop nurkowaniu. Zgodziła się na pierwszy kurs. Uczyłem ją w Polsce. Myślę, że jej wrzask “Nie chcę, nie będę!” było słychać z Krakowa w Gdańsku. Potem pojechaliśmy do Hiszpanii. Pod wodą było pięknie, chciała jeszcze głębiej. “Kochanie możemy zaczynać kolejny stopień w tej chwili” – przełamała się. Na początku przygody w Tajlandii często chodziła ze mną do pracy, czyli pod wodę. Przyglądała się jak szkolę. Mówiła, że nigdy nie będzie uczyć, ale że przewodnikiem podwodnym to i owszem, może być. Zaczęliśmy kurs ratownictwa, a potem profesjonalny przewodnicki. Zaraz potem okazało się, że Małgosia jest w ciąży i w związku z tym nie może nurkować. Instruktorem została, gdy Julek miał pięć miesięcy. W końcu zrobiła trzeci poziom instruktorski, ma uprawnienia wrakowe i jaskiniowe. Cóż… kobieta zmienną jest [śmiech].
Przeprowadzka, początki w nowym kraju – były trudne?
W sumie było łatwiej niż się wydawało. Najtrudniej było powiedzieć: jedziemy i podać konkretną datę. Potem była już tylko realizacja planu. Pracowałem przez lata jako project manager. Po decyzji to był po prostu projekt: “Nowe życie”.
Czego ten projekt wymagał?
Pakowaliśmy się jak “Trzech Panów w łódce nie licząc psa”. Najpierw przygotowaliśmy to, co chcieliśmy zabrać, ale szybko ograniczyliśmy się do tego, bez czego nie można się obejść. Ja miałem 130 kg bagażu – głównie sprzętu nurkowego, zabrałem wszystko do samolotu. Gośka, która leciała później, uznała – jak to kobieta – że potrzebuje troszkę więcej. Wyszło jej nieco ponad pół tony, więc zapakowała częściowo kontener, a sama poleciała z torebką. Torebka miała jednak rozmiar zgodny z upodobaniami mamy Muminka, przez co wyczerpywała limit bagażu głównego. Oczywiście przede wszystkim były sprawy rodzinne, pożegnania, łzy.
A Wasze początki na wyspie – co jest najtrudniejsze po przeprowadzce i uruchamianiu własnego biznesu na obczyźnie, a zwłaszcza – w tej części Azji?
Wydawało mi się, że doświadczenia z polskimi urzędami przygotowują do otwierania biznesu w nawet najbardziej niesprzyjających warunkach i pewno jest w tym dużo prawdy. Ale jednak tu jest inaczej. Ludzie mają inną mentalność, trzeba to zrozumieć, zasymilować się, chyba nawet przestać myśleć po polsku. Ale pewne uniwersalne zasady – uczciwość, otwartość, życzliwość i rzetelność – moim zadaniem są bazą, na której można budować świat także w Azji, albo przynajmniej my tak wierzyliśmy i na nich zbudowaliśmy firmę. Po wielu wyboistych i bardzo ubogich dniach, ruszyliśmy. Do tego na pewno przydała się odrobina szczęścia i ogromna determinacja, że musi się udać. No bo rozglądając się po Tajlandii, rozglądaliśmy się na tyle dokładnie, że Gośka zaszła w ciążę i trzeba było zdecydować, czy natychmiast zamieniamy przygodę w coś bardziej trwałego w Tajlandii, czy też wracamy do Polski.
A właściwie dlaczego wybraliście Tajlandię?
Przez przypadek. Na pewno chcieliśmy jechać do kraju anglojęzycznego, chyba w Azji. Pierwotny plan był: jedziemy na Bali. Po drodze mieliśmy jednak przesiadkę w Tajlandii i dłuższe wakacje. Tam zaczęliśmy się rozglądać i dalej już wiesz [śmiech].
Pewnie odwiedziliście też inne piękne miejsca nurkowe – jakie?
W sumie łatwiej będzie powiedzieć gdzie nie byliśmy – nie znamy Australii, Antarktydy, kilku kawałków Ameryki. Resztę lepiej lub gorzej, ale raczej już poznaliśmy.
Z perspektywy czasu – Tajlandia to była dobra decyzja?
Tak, przecież nie musimy tu być, więc nie jest to miejsce umartwiania, tylko raczej mały raj. Ale oczywiście oprócz blasków, są też cienie. Zrobiliśmy właśnie kolejną rewolucję, żeby nasze dzieci były Polakami z azjatyckimi korzeniami, a nie Azjatami z polskimi. Dlatego od kilku miesięcy Gośka i dzieci są w Polsce. I tak planujemy najbliższe lata.
W jakim wieku są chłopcy, jak przetrwali tę rewolucję?
Adam ma osiem lat, Julian trzynaście. Jestem dumny z tego, że nigdy nie było słychać, że urodzili się poza Polską. Po lekcjach uczyłem ich dodatkowo z polskich podręczników. Nie mieli żadnej różnicy programowej. Mają doskonały start, są trójjęzyczni i można powiedzieć, że już są obywatelami świata. Fajnie jest być Polakiem ze słonecznym, azjatyckim dzieciństwem.
Opisz proszę swój dzień na Phuket.
Pracuję na dworze. Z ludźmi. Nie w biurze. Zwykle nie wiem, jak się nazywam, tak spalam się na wycieczkach. Czuję się jak na haju. Staram się traktować klientów jak przyjaciół. To często wychodzi. I wówczas to nie jest jakaś tam wycieczka, tylko pokazuję mój świat, “moją” Tajlandię przyjaciołom. Kocham uczyć, opowiadać. Mój dziadek od dziecka przekazywał mi starą buddyjską mądrość – nie musisz robić w życiu wszystkiego, ale jeśli coś już zaczynasz, to rób to najlepiej jak potrafisz, albo nie rób tego wcale. Klienci to czują i wracają. Najpierw są klientami, potem znajomymi, w końcu stają się przyjaciółmi. To jest super. A tajscy pracownicy – uśmiechnięci, bez spinki, bez wyścigu szczurów. Udało mi się zbudować fajną rodzinną firmę opartą na wartościach biznesowych, szanowanych w dawnej Polsce, takich, w jakie wierzył mój dziadek Julian w 20-leciu międzywojennym.
W czym się specjalizujecie? Jak dzielicie pracą?
Gośka ma dyplomy z ekonomii i hotelarstwa, a ja z chemii i zarządzania finansami, ale duszą i ciałem jesteśmy zawodowymi instruktorami nurkowania, przewodnikami nad- i podwodnymi, ratownikami, ludźmi ciekawymi świata, kochającymi podróże i dobre jedzenie. Na co dzień prowadzimy po prostu firmę, czyli Gosia zajmuje się biurem obsługi klienta w Polsce, a ja firmą w Tajlandii. Jak to się ładnie nazywa, ona jest teraz moim agentem. Brakuje nam czasu spędzanego pod wodą i w dalekich podróżach, więc właśnie przymierzamy się do nowych projektów. Myślimy o realizacji butikowych wakacji na krańce świata, a Gośka rusza z weekendowymi warsztatami tajskiej kuchni w wielu miastach Polski.
Po co Polacy przyjeżdżają do Tajlandii?
Na wakacje, odpocząć, pobawić się, ponurkować, poimprezować.
Czy ich liczba rośnie?
Tak, ale powoli.
A specyfika tych wakacji zmienia się?
Kiedyś to był drogi kierunek, dziś coraz większą część społeczeństwa stać na wakacje w Tajlandii, która jest łatwo dostępnym, bezpiecznym i relatywnie tanim kierunkiem. Co szczególnie ukochaliśmy w Tajlandii? Słońce, jedzenie, wolniej tykający zegarek, ludzi, którzy nie skaczą sobie do oczu, bezinteresowny uśmiech, orientalność i egzotykę odmienności w każdym obszarze życia, ciepłe morze, miękki piasek… Długo mam jeszcze wymieniać? [śmiech].
Stop! Rozmarzyłam się. Wróćmy na ziemię, do Polski.
Jestem w niej pięć razy do roku, a Gośka od maja na najbliższe lata raczej będzie tu na stałe, a tylko okresowo w Tajlandii.
Tęsknicie za czymś?
Ja z śniegiem, Gośka za słońcem – czyli jak zwykle się uzupełniamy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS