Od wyborów politycy i media głównego nurtu „grzeją” temat
stanu finansów publicznych, który zwykle interesuje wąską grupę ekonomistów i
inwestorów. Czy zatem można już panikować z powodu „dziury Morawieckiego”, czy
to tylko zasłona dymna dla planowanej rejterady z frontu przedwyborczych
obietnic niedawnej opozycji?
Gdyby bezmyślnie wierzyć narracji polityków, to można by
dostać schizofrenii. „Według ocen agencji ratingowych stan finansów publicznych
jest dobry” – uważa
prezes Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys. „Opanowaliśmy
sytuację wielkiego okradania finansów publicznych” – powiedział
prezes PiS Jarosław Kaczyński, zaznaczając, że „pieniądze
są, ale idą nie do tych kieszeni, które powinny być zasilone.”
Czyli że trafiają na „socjal”, wydatki zbrojeniowe, państwowe
inwestycje etc.
Innego zdania jest szykująca się do przejęcia władzy
opozycja. “Na uzdrowienie polskiej gospodarki i finansów potrzeba 12 miesięcy”
– powiedział
ekonomista i polityk Trzeciej Drogi Ryszard Petru. Politycy z PO już po wyborach nagle „odkryli”
skalę przyszłorocznego deficytu fiskalnego i okrzyknęli
go „dziurą Morawieckiego”. Pretekst do tych oskarżeń dostarczyła
publikacja danych o wykonaniu budżetu państwa za wrzesień, które
pokazały istotne zwiększenie deficytu budżetowego względem sierpnia. Tyle
tylko, że projekt
budżetu na 2024 rok znany był już w sierpniu i aż do 15 października
nie przeszkadzał politykom wszelkiej maści na składanie coraz to nowych (i
kosztownych!) obietnic wyborczych. Zresztą obecna opozycja ręka w rękę z PiS-em
w marcu 2020 głosowała za utworzeniem nadzwyczajnych, pozabudżetowych funduszu,
które teraz tak krytykuje (i nie bez racji).
Jest jak jest. Nie ściemniajmy o długu i deficytach
Zadaniem ekonomistów i analityków jest żmudne „odkręcanie”
wszelkich kłamstw, przekłamań i manipulacji stosowanych przez obie strony
politycznego sporu. Z jednej strony trzeba mówić, że Polsce
w najbliższym czasie nie grozi jakaś finansowa katastrofa. Z drugiej
strony wiadomo, że stan
finansów publicznych nie jest najlepszy i że równoczesne zwiększanie
wydatków na zbrojenia, transfery socjalne i megainwestycje nie jest możliwe
bez nadszarpnięcia długoterminowych fundamentów gospodarczych.
Mówiąc wprost: nie
stać nas na natychmiastową i równoczesną realizację większości
przedwyborczych obietnic (podwyżka 500+, n-te emerytury, podwojenie kwoty
wolnej PIT, „odkęcenie” “Polskiego ładu” w kwestii składki zdrowotnej dla
przedsiębiorców itp., itd.). Elegancko wytłumaczyli to jakiś czas temu analitycy
Pekao SA, których raport na łamach Bankier.pl streścił Państwu Michał Misiura w artykule „Polski
ład wykoleił wpływy podatkowe. Czy wystarczy pieniędzy na obietnice?”
Zanim przejdziemy do
szczegółów, wyraźnie zaznaczmy kilka podstawowych faktów:
- Jeszcze nigdy w historii III Rzeczypospolitej
nie udało się zrealizować zrównoważonego budżetu państwa – tj. takiego, w
którym wydatki nie przekraczałyby dochodów - W wartościach nominalnych dług publiczny
przyrasta z roku na rok, niezależnie od tego, która opcja polityczna akurat
sprawuje władzę. Zarówno politycy Zjednoczonej Prawicy, jak i bloku centrolewicowego
(KO, PSL, Lewica) są odpowiedzialni za budżetowe deficyty. - Dług publiczny w relacji do PKB wynosi ok. 50% produktu krajowego brutto. Utrzymanie
tej relacji w ryzach w ostatnich 2-3 latach było możliwe m.in. dzięki wysokiej
inflacji (co zwiększało nominalne wpływy podatkowe i nominalny PKB), solidnemu
wzrostowi gospodarczemu (którego jednak od 1,5 roku już nie ma) oraz podwyżkom
podatków (akcyza, mandaty, nieodliczalna składka zdrowotna) lub wprowadzaniem
nowych danin (opłata emisyjna od paliw, podatek od sprzedaży detalicznej,
cukrowy, „małpkowe” etc.).
Mimo wszystko „stan wyjściowy” według ostatnich danych nie
prezentuje się tragicznie źle. W kwestii długu publicznego w Polsce istnieją
dwie równoległe rzeczywistości. Mamy tu do czynienia ze statystykami
„zadłużenia Skarbu Państwa” – czyli z grubsza za długi wyprodukowane przez
sektor rządowy. Szerszą – i w ocenie większości ekonomistów – lepiej
prezentującą stan rzeczy jest „zadłużenie sektora finansów publicznych”. To
szersza miara, oprócz Skarbu Państwa obejmująca też długi samorządów oraz przede
wszystkim wszelakich quasi-rządowych agend i funduszy. To właśnie te dane są
raportowane do Komisji Europejskiej i Eurostatu.
Ostatnie dostępne dane dotyczą stanu na koniec II kwartału
2023 roku. Są więc niestety przeterminowane o ponad cztery miesiące. Do tych
liczb musimy więc dorzucić przynajmniej
xxx miliardów złotych zrealizowanego w tym okresie deficytu budżetowego. Nie
znamy tu jeszcze statystyk za październik. Nie wiemy też, co przez ostatnie
cztery miesiące działo się z finansami nieobjętymi budżetem państwa (samorządy,
PFR, FUS etc.).
Czy zadłużenie Polski jest zbyt wysokie?
Tak czy inaczej na koniec czerwca 2023 roku zadłużenie
sektora finansów publicznych wynosiło 1 581,2 mld złotych. To o 49,4 mld
złotych więcej niż kwartał wcześniej oraz o 127,7 mld zł więcej niż rok
wcześniej. Rosnący dług publiczny to nic nowego. W historii III RP tylko dwa
razy zdarzyło się, aby zadłużenie kraju spadło. Raz było to w roku 2014 i wtedy
był to jedynie efekt księgowy wynikający z zamiany jawnego długu zgromadzonego
w OFE na dług ukryty zapisany na „kontach” emerytalnych ZUS-u. Drugi raz zadłużenie
sektora finansów publicznych zmalało w roku 2017, gdy zmniejszyło się o skromne
2,8 mld zł.
Jednakże wartości nominalne nie mówią wszystkiego i powinny
być odnoszone do wielkości polskiej gospodarki mierzonej produktem krajowym
brutto. Obciążenie gospodarki długiem państwa na koniec II kwartału wynosiło
48,4%. To o 0,3 pp. więcej niż kwartał wcześniej i równocześnie o 2,9 pp. mniej
niż rok wcześniej. Na tle innych krajów Unii Europejskiej nie jest to poziom
zadłużenia szczególne niepokojący. Jednocześnie większość krajów naszego
regionu cechuje się niższym wskaźnikiem zadłużenia publicznego w relacji do
PKB. W Estonii jest to 18,5%, w Bułgarii 21,5%, a w Czechach 44,3%. Wyraźnie
gorsze statystyki cechują Węgry (75,2%), Słowenię (70,5%) czy Słowację (59,6%).
Dług publiczny to suma przeszłych deficytów fiskalnych. Na
tym tle sytuacja Polski prezentuje się znacznie gorzej, ale jeszcze nie bardzo
źle. Tegoroczny deficyt budżetowy planowany jest na 92 mld złotych, co stanowić
ma 4,1% PKB. To dużo. To wynik powyżej wymaganych przez traktat z Maastrcht
limitu 3% oraz więcej niż w latach poprzednich (3,3% w 2022 i 1,9% w 2021). Lecz
prawdziwym problemem nie jest rok 2023 lecz 2024.
W przyszłorocznym budżecie zapisano liczne „prezenty”
wyborcze oraz potężny wzrost wydatków na uzbrojenie. Rząd chwali się, że
wraz z Funduszem Wsparcia Sił Zbrojnych wyda na obronność 158,9 mld złotych. W
efekcie dojdzie do skokowego wzrostu wydatków rządowych, których górny limit
przewidziano na 848,3 mld złotych. To aż o 22,3% więcej niż w roku bieżącym.
Równocześnie podatki mają wzrosnąć „tylko” o 13,7% – resort finansów planuje
odebrać nam 683,6 mld zł. W rezultacie deficyt budżetowy ma wynieść nominalnie rekordowe
164,8 mld zł. To aż 4,5% PKB „osiągnięte” przy prognozowanym
ożywieniu gospodarczym i wciąż względnie wysokiej inflacji.
Problemem nie jest jednak sama wielkość przyszłorocznego
deficytu fiskalnego czy poziom długu publicznego. Są to wartości w mojej opinii
stanowczo zbyt wysokie, ale zdolne do udźwignięcia przez gospodarkę i podatników.
Wyzwaniem pozostają dwie kwestie:
- Sfinansowanie rekordowych potrzeb pożyczkowych
państwa - Szybko rosnące koszty obsługi coraz większego
długu publicznego w otoczeniu wyraźnie wyższych niż w latach poprzednich
stopach procentowych.
Tylko w roku 2024 rząd będzie musiał pożyczyć 420,6 mld
złotych. To 80% więcej niż w roku ubiegłym oraz o 61% więcej niż w roku
bieżącym. Raczej nie uda się sfinansować tych potrzeb tylko z oszczędności
krajowych. MF będzie musiało poszukać tej kasy u inwestorów zagranicznych,
zapewne też emitując więcej niż w latach poprzednich długu denominowanego w
walutach obcych.
Ze względu na gwałtowny wzrost stóp procentowych w Polsce i
na świecie (jaki miał miejsce w poprzednich dwóch latach) oprocentowanie tego
nowego długu będzie istotnie wyższe niż pożyczek zaciąganych w latach
poprzednich. Oznacza to, że w górę pójdą i tak już niemałe koszty obsługi tego
zadłużenia. Już w tegorocznym budżecie do wierzycieli (krajowych i
zagranicznych) Polski trafi ok. 70 miliardów złotych – przyznał
niedawno wiceminister finansów Artur Soboń. To ponad 2% PKB – czyli tyle, ile
do niedawna jako kraj wydawaliśmy na wojsko (w tym także
na emerytury wojskowych).
Tak silny wzrost kosztów obsługi długu oznacza, że mniej
miejsca będzie na inne wydatki państwa. Pojawi się też presja na wzrost wpływów
podatkowych, czyli na podwyżki stawek dotychczasowych podatków lub wprowadzenie
nowych danin. W tej chwili wydaje się to największym problemem polskich finansów
publicznych. Ale jest to pochodna polityki prowadzonej od lat: nieustannie
rosnących wydatków państwa, permanentnych deficytów i kumulującego się długu.
To wszystko uchodziło rządzącym bezkarnie w czasach taniego kredytu w Polsce i
na świecie. Te czasy odeszły do lamusa. Powinniśmy się przyzwyczaić do
otoczenia trwale wyższych stóp procentowych, co będzie wywierało presję na
dłużników. W tym także tych państwowych. W takich warunkach rozsądnym byłoby prowadzenie
bardziej rozsądnej polityki fiskalnej: powstrzymanie wzrostu wydatków,
ograniczenie lub likwidacja deficytów fiskalnych i choćby względna (w stosunku
do PKB) redukcja długu publicznego. Biorąc jednak pod uwagę preferencje
wyborców, na taki scenariusz się nie zanosi.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS