Tak, też jestem jednym z tych, co geniusz Francisa Forda Coppoli głęboko cenią, a Ojca chrzestnego uważają za jeden z najdoskonalszych obrazów w historii kinematografii. Co jednak czyni z tego filmu arcydzieło? Warto to usystematyzować.
Źrodło fot. Ojciec chrzestny, reż. Francis Ford Coppola, Paramount Pictures 1972
i
Pisać o powszechnie uważanych za wybitne filmach, że są wybitne, trochę mija się z celem. Szczególnie kiedy mamy do czynienia z tak kultowym tytułem jak Ojciec chrzestny. Przypadek to niesamowicie unikatowy, bo znajduje się on wysoko w rankingach zarówno mainstreamowej widowni, jak i najbardziej wybrednych krytyków. Film dla wszystkich, znaczący dla kinematografii wszystko. A tylko spróbuj się na nim nudzić podczas seansu z przyjaciółmi, a ci z pewnością wytargają Cię za uszy. Artefakt X muzy. Świętość nad świętościami. Cholera, wszyscy to przecież wiedzą.
Bądźmy jednak realistami. Nie istnieje film, który podoba się każdemu. Znajdą się ludzie, którzy Ojca chrzestnego nie trawią i nie rozumieją jego fenomenu. Czy należy ich od razu ukamienować? No nie. Bo zapewniam, że istnieje równie duża liczba widzów, którzy ten film lubią, bo tak po prostu wypada. Zarówno jednym, jak i drugim z pewnością przyda się odpowiedź na jedno krótkie, acz fundamentalne pytanie: dlaczego? Dlaczego Godfather wybitny był, jest i będzie już po wsze czasy?
Ciemne kino, ciemne czasy
Aby zrozumieć status i rolę Ojca chrzestnego dla światowej kinematografii, musimy się najpierw przenieść do USA przełomu lat 20. i 30. Czasów niezbyt przyjemnych dla przeciętnego zjadacza chleba muszącego jakoś związać koniec z końcem, ale też paradoksalnie czasów obfitych filmowo – raczkujące kino dźwiękowe pokazywało wtedy prawdziwe możliwości filmu jako medium narracyjnego.
Z jednej strony mamy więc do czynienia z trwającą w Stanach Zjednoczonych od 1919 do 1933 roku prohibicją, która doprowadza pośrednio do bardzo odczuwalnego w skutkach kryzysu ekonomicznego, a przy okazji – raptownego rozwoju działalności najróżniejszych organizacji przestępczych prosperujących na czarnym rynku. Z drugiej strony zaś otrzymujemy całą masę filmów niebojących się ducha tychże niestabilnych, mrocznych czasów oddawać, formujących tym samym jeden z najważniejszych subgatunków filmowych XX wieku, jakim jest kino gangsterskie.
1931 rok przyniósł Małego Cezara Mervyna LeRoya oraz Wroga publicznego nr 1 Williama A. Wellmana – produkcje ilustrujące amerykański półświatek ze strony brudnej, bezwzględnej, w obu przypadkach także tragicznej. Wisienką na torcie wielkiego boomu na gangsterskie kino okazał się z kolei Człowiek z blizną – rzecz jasna ten oryginalny, jeszcze sprzed czasów brylowania Ala Pacino, o wiele mniej popowy, dużo bardziej surowy, brudny i brutalny (mimo że przemoc, z powodu ograniczeń technologicznych, rozgrywa się tu zwykle gdzieś w przestrzeni pozakadrowej).
Wystarczą te trzy przykłady, by wyciągnąć proste wnioski – nie mówimy wcale o historiach filmowych mlekiem i miodem płynących, a iście realistycznych i bolesnych odbiciach ówczesnej rzeczywistości. Kino gangsterskie ekscytowało, bo było gatunkowym novum w kinematografii, a pistolety i śmierć na ekranie z jakiegoś powodu rajcują człowieka od dekad, choć nigdy nie są to przyjemne fabuły do obiadku, a twory z krwi i kości, w których zresztą – nomen omen – rozlewanej krwi i łamanych kości nie brakuje.
Wyrafinowane odrodzenie
Gangsterskie filmy, niezależnie od swojego charakteru, przemyciły do popkultury pewną ikonografię. Mowa o coltach i tommy gunach rozstrzeliwujących dłużników i wysoko postawionych oprychów. O czarnych jak smoła garniakach, płaszczach, krawatach oraz przepasanych białą tasiemką kapeluszach często skrywających parszywe, socjopatyczne mordy. O garbatych cadillacach, z których nie raz, nie dwa wspomniane thompsony hucznie wystrzeliwały. Gatunek szybko się skonkretyzował i obrósł kultem, ale też prędko wyparował, oddając chociażby nieco więcej miejsca westernom – filmom z niejako podobnym zestawem archetypów oraz rekwizytów.
No dobra, ale mamy Ojca chrzestnego, a więc i rok 1972. Czasy nieco inne od tych przed chwilą omawianych, ale równie niestabilne, bo schyłkowe zarówno dla wojny wietnamskiej, jak i zawiłych rządów prezydenta Richarda Nixona. Na rozliczenie z indochińską operacją oraz kontrkulturową zawieruchę przyjdzie więc jeszcze czas – Coppola miał wtedy okazję na nakręcenie czegoś wchodzącego w bezpośredni dialog z kinem gangsterskim w wersji zamierzchłej. Przy okazji ożywił ten gatunek na nowo, dzięki czemu film stał się punktem odniesienia dla wszystkich późniejszych reprezentantów nurtu.
O co chodzi z tym dialogiem? No cóż, pamiętacie, co mówiłem o surowości i oschłości Wroga publicznego nr 1 czy Człowieka z blizną? Porównajcie więc je sobie wizualnie – a już szczególnie tę skąpaną w cieniu czerń i biel – z tym, co oferuje Ojciec chrzestny w Technicolorze. Od razu przed oczyma pojawi się różana czerwień, winne bordo, jaskrawa biel czy światło słońca wpadającego do bogatych scenograficznie pomieszczeń. Od razu zauważycie kontrast pomiędzy dwiema epokami i sposobami kręcenia kina gangsterskiego. Tak, samochody, garnitury i rozmaite spluwy pozostały, ale wszczepiono w nie nowe życie. Wyrafinowanie bijące z każdego ujęcia Ojca chrzestnego wykraczało nie tylko poza gatunkowe decorum, ale i całkowicie zmieniło sposób percypowania filmowego kolorowego obrazu. Chyba najmocniej od czasów Przeminęło z wiatrem.
Ojciec chrzestny, reż. Francis Ford Coppola, 1972
Gangster nie taki zły, jak go malują?
Kontrastom na poziomie stylistycznym towarzyszą zresztą kontrasty w sposobie narracji i prezentacji filmowych gangsterów. Ojca chrzestnego uwielbiamy też przecież za postacie i sposób prowadzenia ich wątków, za Marlona Brando, za Ala Pacino, za Roberta Duvalla, Mimo że odgrywali oni bohaterów z przestępczego środowiska, to nijak nie da się ich postawić obok Edwarda G. Robinsona czy Paula Muni, którzy mieli parę dekad wcześniej do odegrania o wiele bardziej jednowymiarowe, przesiąknięte złem postaci. W Ojcu chrzestnym z niektórymi mafiosami da się, przynajmniej do jakiegoś fabularnego punktu, sympatyzować, by następnie im współczuć, a na samym końcu ze szczerym smutkiem obserwować ich moralny upadek.
Bierze się to między innymi ze sposobu, w jaki Coppola i spółka nakreślili relacje familijne Don Vita i Michaela Corleone. Szacunek i miłość do rodziny stały u nich na pierwszym miejscu, a każdy nikczemny czyn usprawiedliwiany był działaniem w imię korzyści kogoś z najbliższych. Co więcej, filmoznawca David Hudson twierdzi, że Ojciec Chrzestny był pierwszym filmem w historii kinematografii, który tak skutecznie znormalizował postrzeganie Ameryki jako przestępczego przedsiębiorstwa. Bo nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale ta rodzinna mikroskala przysłużyła się wielu interpretacjom przekładającym fabułę na makroskalę – poszczególnych członków rodziny Corleone porównywano do wybranych trybików działania Stanów Zjednoczonych; niby „zjednoczonych”, ale jednak w swoim rdzeniu nienaoliwionych i mocno popsutych.
Na sam koniec warto wspomnieć też o tym, że Coppola nieco zaburzył normy gatunkowe kina gangsterskiego zakładające, że jest ono wręcz toksycznie męskie, opowiadające o autodestruktywnych, agresywnych, egoistycznych facetach, za nic mających resztę świata. Ojciec chrzestny co prawda trzyma kobiety na dalekim drugim planie (no, może poza trzecią częścią, w której to nieco bardziej wykorzystano nieperfekcyjne aktorstwo Sofii Coppoli) i w lekkim cieniu względem mężczyzn, ale one zawsze tam są. I to bardzo często jako niezbędne osoby jakkolwiek trzymające przemocowych mężczyzn przy zdrowych zmysłach i przypominające o kręgosłupie moralnym. A tym, którym zdarzyło się na swych partnerkach czy córkach w filmie wyżyć, zwykle stawała się wcześniej czy później sroga krzywda. To nadal mocno konserwatywne podejście do płci pięknej w medium filmowym, ale jak na lata 70. mocno wpływowe w kontekście przyszłości hollywoodzkiego kina.
Dlaczego?
Oczywiście możecie powiedzieć, że Ojciec chrzestny to najlepszy film, jaki kiedykolwiek powstał, bo klimat, bo Marlon Brando, bo zdjęcia Gordona Willisa, bo muzyka Nino Roty, bo historia Mario Puzo, bo magiczna ręka Francisa Forda Coppoli. I zapewne będziecie mieli rację. Jeżeli jednak spojrzeć nieco głębiej w historię kinematografii i USA, tak jak to zrobiłem wyżej, możecie zacząć postrzegać wspomniane arcydzieło jako zbiór wielu świeżych prądów i punktów przełomowych nie tylko dla gatunku gangsterskiego, ale i dla amerykańskiej obyczajowości czy X muzy w ogóle. Bo warto wiedzieć, że Ojciec chrzestny został ochrzczony mianem wybitnego filmu nie ślepym trafem czy nawet zestawieniem ze sobą paru znakomicie się prezentujących części składowych stanowiących o świetności każdej udanej produkcji. On obrósł kultem, a kultowość niemal zawsze wykracza poza tekst.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS