A A+ A++

Zdobycie Ishinki- mojej pierwszej góry pokrytej lodem i śniegiem- było dla mnie głównym celem przyjazdu do Cordillery Blanca. Po tygodniowej aklimatyzacji w Huaraz, wybraliśmy się więc z moim górskim partnerem Adrienem i jego młodszą siostrą Sarą do doliny Ishinki (jak dotrzeć do tego magicznego miejsca możecie przeczytać ) skąd, po krótkiej nocy, mieliśmy wyruszyć na szczyt. Tymczasem… nigdy niechorujący i niezniszczalny Adrien kompletnie się rozłożył, a jako że ja nigdy wcześniej ani raków na butach, ani czekana w dłoni nie miałam, Adrien nie chciał nas, dziewczyn, puścić samych, szczególnie, że docierały do nas informacje, że lodowiec nie jest w najlepszej kondycji, co może być niebezpieczne nawet dla osób z dużym górskim doświadczeniem. Co dopiero dla mnie- świeżaczka. Wybrałyśmy się więc z Sarą tylko do położonej na wysokości 4950 metrów laguny Ishinka (przepięknej!) i nie było rady, trzeba było razem z ledwo żywym góralem wracać do Huaraz.

Jak na
złość, kilka dni później, podczas trekkingu do Laguny 69 (o tym i innych
jednodniowych trekkingach w okolicy Huaraz możecie przeczytać ), odezwała się moja zaleczona kilka lat temu kontuzja kolana. O nie! Kilka
dni odpoczynku, trekking do laguny Churup i… znowu przeszywający ból stawu.
Już się zaczęłam powoli godzić z faktem, że wejście na lodowiec położony
powyżej 5000 metrów będzie musiało poczekać na lepsze czasy, ale po tygodniowym
odpoczynku moja noga miała się na tyle dobrze, że postanowiłam podjąć ryzyko.
Najwyżej zawrócę.

Zaraz po energetycznym śniadaniu (polecam górskie aktywności wszystkim, którzy obawiają się nadprogramowych kilogramów- zapewniam Was, że gdy chodzicie dużo po górach, możecie jeść wszystko!), razem z poznanym w hostelu Nicolo z Niemiec wsiedliśmy w taksówkę do Pashpy, skąd pomareszowaliśy do schroniska będącego bazą wypadową na Ishinkę. Wczesna kolacja, kilka godzin snu, dźwięk budzika wiercący dziurę w głowie o 1 w nocy, szybkie negocjacje z własnym lenistwem, jeszcze szybsze śniadanie (niech pierwszy rzuci kamieniem, kto ma apetyt nad ranem) i przed drugą byliśmy już na szlaku. Zimne, ostre powietrze drażniło gardło, strumień światła czołówki rozrzedzał ciemność. Krok za krokiem, równym tempem maszerowaliśmy wydeptaną przez innych miłośników gór sempertyną, coraz wyżej i wyżej.

Muszę
przyznać się, że się bałam. Nasłuchałam się od Adriena (który przez lata trenował
wspinaczkę lodową) opowieści o niebezpieczeństwach czyhających wysoko w górach.
O lodowych szczelinach i rozpadlinach, o lawinach,  odrywających się
ogromnych blokach lodu, osuwających głazach i dramatycznych sytuacjach, w
których nie ma możliwości pomocy. Świadomość, że ratownicy górscy w Peru nie
dysponują nawet jednym helikopterem, nie dodawała mi odwagi. A jednak chciałam,
tak bardzo chciałam zmierzyć się z tym lodowcem. Wiedziałam, że jest on uważany
za łatwy do zdobycia, pozostawało więc nie popełniać głupich błędów, słuchać
bardziej doświadczonych i… liczyć na odrobinę, zawsze potrzebnego w górach
szczęścia (a przynajmniej na brak pecha). Gdy światełka moich towarzyszy
zniknęły w ciemności za zakrętem, popłakałam się. Ze strachu, z przejęcia? Sama
nie wiem… Z nadmiaru emocji.

U
podnóża Ishinki, ścieżka schowała się pod lodowcowym strumieniem. Przejście
przez niego było nie lada akrobacją, gdyż nawet świeżo wrzucone kamienie,
mające nam służyć za prowizoryczny mostek, w kilka sekund pokrywały się
cieniutką i śliską jak diabli warstwą lodu. Weź bądź mądry i zatańcz na takim
lodowisku z przeszkodami. Dwoje z nas wpadło do wody jednym butem powyżej
kostki. W tym ja. „Tylko nie przemakaj, tylko nie przemakaj”- zaklinałam na
głos swój lewy but. Podziałało, nie przemókł.

Ścieżka
jak zginęła, tak już jej nie było, a my wspinaliśmy się coraz bardziej stromym
zboczem, wśród wielkich głazów i coraz większych połaci lodu, którego tabliczki
pękające pod nogami rozpryskiwały się dźwiękiem tłuczonego szkła. Nagle, gdzieś
w oddali za plecami usłyszeliśmy potężny trzask i dziwny, narastający huk.
Zastygliśmy wszyscy w bezruchu słuchając tej niszczycielskiej siły natury.
Mimo, że słyszałam te dźwięki pierwszy raz, jeszcze zanim o to zapytałam,
wiedziałam, że gdzieś w tej dolinie zeszła właśnie lawina.

Szybko
minęliśmy niebezpieczną granicę skał i lodu i zatrzymaliśmy się by odpowiednio
się „uzbroić”. To był absolutnie najgorszy moment żeby stanąć- najzimniejsza
pora doby- chwila przed świtem, ale nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy założyć
raki, kaski, kije trekkingowe zamienić na czekamy, przypiąć się linami, założyć
wiatro i wodoodporne ubrania, w których byśmy się ugotowali podczas
wcześniejszego szybkiego marszu. Przed moimi oczami rozgrywał się
najpiękniejszy spektakl natury, wschodzące słońce malowało niebo różem,
fioletem i błękitem, a ja nie czułam zmarzniętych do kości palców i nie było
mowy o wyjęciu ich z ogromnych puchowych rękawic by móc wcisnąć przycisk
migawki w aparacie. Zresztą nawet o tym nie myślałam, ten widok był tylko dla
mnie i dla tych, którzy kiedykolwiek tu przyjdą.

Gdy
brak czucia w palcach u nóg zaczynał zastępować przeszywający ból, zaczęłam
poganiać chłopców przygotowujących liny. Jeszcze Adrien po raz setny powtórzył,
że mamy iść tak, żeby biegnące między nami liny były cały czas napięte i ze
słońcem wschodzącym za plecami ruszyliśmy w górę, po lodzie i śniegu. Teraz nie
było miejsca na błędy, nie mieliśmy też zbyt wiele czasu, gdyż z każdą minutą
wstającego właśnie dnia lód topniał, a chodzenie po nim niosło coraz większe
ryzyko.

Wyobrażając
sobie jak to będzie wyglądać tam, na górze, myślałam o połaciach miękkiego
puchu lub o gigantycznym lodowisku. Oj na łyżwach to by się po tym jeździć nie
dało… Ogołocony ze śniegu lodowiec wygląda bowiem bardziej jak gigantyczna
tarka o gigantycznych oczkach niż jak lustrzana tafla. Po tych
kilkudziesięciucentymetrowych lodowych wypustkach bardzo ciężko było mi iść,
sprawy nie ułatwiało coraz bardziej ubogie w tlen powietrze. „Wdech, wydech,
wdech, wydech”. Adrien szedł pierwszy wytyczając szlak omijający lodowe
szczeliny. Gdy uderzał czekanem blisko którejś z nich czas, przez jaki
słyszeliśmy brzęk tłuczonego szkła lecącego w dół przepaści przyprawiał mnie o
gęsią skórkę.

Kiedy
stanęliśmy przed kilkudziesięciometrową lodową ścianą- ostatnim odcinkiem drogi
na szczyt Ishinki- słońce świeciło już wysoko na niebie, ja ledwo łapałam
oddech ze zmęczenia, a śnieg migotał w promieniach słonecznych. Jej, jak tam
było pięknie w tej bieli i błękitach! Ale, że dalej mam iść, że wspinać się? W
lodzie? Kiedy ja już ledwo ręką ruszam, ledwo nogą… Z tej chwili zadumy nad
tym, jaka jestem zmęczona, wyrwało mnie szarpnięcie liny- to mój partner piął
się ku górze. Nie miałam wyjścia, musiałam wycisnąć z jakiegoś nieznanego
źródła tą resztkę energii i podążać za nim. Nie miałam wyjścia, musiałam w
przyspieszonym tempie nauczyć się wspinać w rakach i z czekanem. Kilka
nieudanych chwytów i… zaczęło iść gładko. I jak szybko! Zabawne, że to, czego
się najbardziej bałam (wspinaczki lodowej) przyniosło mi największą frajdę. I
jakby nowe siły we mnie wstąpiły wspinałam się do góry, na szczyt!

Gdy
dotarliśmy na szczyt Ishinki było tam już kilka osób, które wybrały łatwiejszą
drogę- od strony laguny, gdzie lodowiec jest gładszy i mniej stromy- naszą
drogę powrotną. No to tylko trzeba uspokoić serce, które wali jak oszalałe,
napić się gorącej herbaty, pstryknąć kilka zdjęć i pora schodzić w dół, szybko,
zanim słońce niebezpiecznie podtopi lód. Próbowałam jak najszybciej nacieszyć
oczy tym oszałamiającym widokiem z 5543 metrów, żałowałam że nie mogę usiąść
tam na leżaku i godzinami patrzeć na okalające mnie szczyty sześciotysięczników
Cordillery Blanca, na lazurowe laguny, które z tej wysokości wyglądają jak małe
oczka wodne, na iskrzącą się jak gwiazdy biel. Mimo, że dużo podróżuję i
odwiedziłam setki niezwyłych miejsc, muszę przyznać, że rzadko oglądam piękno w
tak czystej postaci jak tam- na szczycie Ishinki.

Zejście zaczęliśmy od kilkunastometrowego zjazdu na linie, a potem już szło gładko. Rzeczywiście trasa od strony Laguny Ishinka jest dużo łatwiejsza. I całe szczęście, bo powłóczyć nogami to było jedyne, na co byłam w stanie się jeszcze zdobyć. I to też niezbyt szybko więc zdarzyło się, że pociągnięta liną przez szybszego partnera runęłam jak długa na ziemię… a raczej na lód, który nie ma litości dla słabeuszy. A przecież nie  mogliśmy zwolnić, musieliśmy zejść jak najszybciej z lodowca, bo śnieg tworzący mosty nad szczelinami mogącymi sięgać nawet 100 metrów w dół coraz bardziej przypominał breję. Bolało… wszystko, ale nie miałam wyjścia, musiałam iść.

Założę się, że gdzieś w górach jest takie przysłowie: „Weszłaś babo, to musisz zejść”. Zeszłam. Dosłownie i w przenośni. W schronisku zjadłam dwie miski zupy, dwa talerze makaronu i ogromną pajdę ciasta, wypiłam szklankę czerwonego wina i poszłam spać. Przeszczęśliwa.



Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .

Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.

Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? 


Artykuł pochodzi z serwisu .

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułOstrzeżenie przed opłatami
Następny artykułJak zwiekszyć swoje szanse na przeżycie podczas katastrofy lotniczej?